Laos to komunistyczny kraj, który otacza Tajlandię od wschodu i północy. Przed przyjazdem wyczytaliśmy w Internecie, że życie toczy się tu bardzo powoli, a na ulicach królują wspaniałe i przepyszne bagietki (pozostałość po francuskich kolonizatorach), której nie znajdzie się w innych azjatyckich krajach).
Jak jest w rzeczywistości?
Bagietki rzeczywiście są, ale wydaje się, że jest to produkt przygotowany pod turystę, a sami Laotańczycy jedzą podobnie jak reszta Azji – głównie ryż. Bagietki też nie są wcale takie tanie – ceny podobne jak w Europie (5-8 zł za bułkę).

Życie zaś rzeczywiście toczy się bardzo powoli, ale w tym negatywnym sensie – aby Laotańczyk coś dla Ciebie zrobił, trzeba mu często sporo zapłacić. To naród leniwy, taksówkarze często żądają cen europejskich lub wyższych, licząc na to, że biały i tak zapłaci. I tak też czuliśmy się przez większość podróży: Laotańczyk widzi białego i w oczach zapalają mu się znaczki dolara. Nie dość, że Laotańczycy kasują za wszystko co się da (bilet wstępu na wyspę, bilet wstępu do każdej jaskini, bilet za wejście na wzgórze z widokiem na miasto, bilet za przejechanie mostu, i tak dalej, i tak dalej), to jeszcze oszukują na cenach. Nawet w miejskim autobusie pani zażądała od nas wyższej ceny niż normalna cena biletu. Oczywiście po zwróceniu uwagi cena wraca do normalnej, ale większość turystów tej normalnej stawki nie zna i płaci tę podaną przez sprzedawcę. W wielu sklepach nie ma cen i tak naprawdę są one ustalane na podstawie oceny kupującego przez sprzedawcę. Ten sam produkt (np. nowa karta sim) może kosztować w jednym punkcie 30 000 kipów (15 zł) a w sklepie obok 15 000 (7 zł). Wydaje się, że jedyna metoda to pytać w kilku sklepach lub lokalnych, ile normalnie kosztuje bilet do tego miejsca lub porównywać ceny podane przez sprzedawców.
Podobnie jest z biletami autobusowymi, w mieście jest pełno ogłoszeń – pośredników – którzy „pomogą” w zakupie biletu – kasując za to odpowiednio duży procent. Zazwyczaj bilet najlepiej jest kupować na dworcu (problem jednak w tym, że dworce są często oddalone o 10 km od miasta i trudno na nie dotrzeć, a bilet zakupiony przez pośrednika ma wliczone podwiezienie na stację (taniej jednak i tak wychodzi podwieźć się samemu).
Druga rzecz, która rzuciła nam się w oczy po przyjeździe do Laosu to pewnego rodzaju obojętność. Ludzie w sąsiednich krajach – Birmie, Tajlandii są naprawdę życzliwi i chętni do pomocy – chętnie wskażą drogę, podrzucą samochodem. W Laosie (na północy) autostop w ogóle nie działa (na południu pod tym względem jest jednak dużo lepiej i śmiało można podróżować łapiąc okazję), a sami ludzie nie do końca interesują się losem innych. W Luang Namtha mieliśmy drobny wypadek na skuterze (nie udało nam się ominąć jednej z licznych dziur w drodze) i padliśmy plackiem na asfalt. Skończyło się na podziurawionych łokciach i siniakach. Laotańczycy, którzy przejeżdżali obok nas zaraz po wypadku jedynie nas ominęli, nie pytając nawet, czy potrzebujemy pomocy. Zatrzymał się tylko jeden samochód i kierowca pomógł nam z postawieniem skutera. Reszta nas olała.

Jednak Laos to nie tylko zdzieranie kasy na turystyce czy drogie (jak na Azję) jedzenie (choć czasem można upolować coś za 7 zł), ale też kraj pięknej przyrody: niezwykle górzysty z ciągnącym się Mekongiem, po którym można pływać leniwie na kajaku lub wielkiej oponie (tubing). Nie ma tu również problemu, żeby rozkładać się na dziko z namiotem, tak jak zdarzało się to w Birmie.

W nocy wśród krzaków pojawić się może np. wół, który sprawdzi nosem co leży i odejdzie. Laos to tak naprawdę duża wieś. Nawet stolica – Vientiane – wielkością przypomina nieduże polskie miasto.


Jeśli ktoś nie lubi zorganizowanych wycieczek, które dostępne są w prawie każdym laotańskim mieście, za dość niemałe pieniądze, może np. wypożyczyć skuter ( 40 tys. kipów – Luang Namtha/Vang Vieng) lub rower (10 tyś kipów/dzień) i samemu pozwiedzać lokalne atrakcje: jaskinie (w okolicach Vang Vieng), wodospady (Luang Prabang, 4000 Island, Pakse), czy tradycyjne laotańskie wsie (okolice Luang Namtha).




To co jeszcze rzuca się w oczy po przybyciu do Laosu to wszechobecne (i przepyszne!) owocowe szejki w wielu smakach: ananas, banan, kokos, papaja, mango, do kupienia już za 5 tys. kipów (2,5 zł), a także happy bary, czyli lokale z dostępnymi standardowymi posiłkami, tylko w droższej cenie i z tajemniczym dopiskiem happy. Co bardziej odważne punkty jasno określają, że dany shake zawiera grzybki lub inne dodające metafizycznych mocy dodatki. Narkotyki są w Laosie zabronione, jednak lokalna ludność publicznie oferuje je w restauracjach za odpowiednio droższą cenę (happy shake od 20 tys. kipów (10 zł)).


Komu Laos się spodoba?
- miłośnikom słodkiego lenistwa (wiele turystycznych wiosek wypełnionych jest białymi turystami, którzy przesiadują w barach sącząc drinki i oglądając Friendsów (tak, to tutaj jedna z głównych atrakcji)
- miłośnikom używek typu grzybki
- miłośnikom dzikiej przyrody, ale trzeba się natrudzić, aby samemu zorganizować wycieczkę. Szlaki nie są oznakowane (tzn. nie istnieją). Agencje karzą sobie słono płacić za zorganizowane wycieczki (70 dol. za 2-dniowy pobyt w dżungli). Warto wynająć skuter lub rower i przejechać się po okolicznych miejscowościach, pomijając to co opisane jest w przewodnikach.

Komu Laos się nie spodoba?
- tym, którzy nie lubią, jak się ich robi w konia
- tym, którzy odwiedzili pozostałe kraje w Azji i mają porównanie. Zarówno Tajlandia, Malezja, jak i Birma mogą zaoferować naprawdę ciekawe nieturystyczne miejsca, a ceny w nich są niskie. Laos nastawiony jest na białego turystę z zachodniej Europy. Odwiedza go dużo Francuzów i Anglików. Mało jest osób z centralnej i wschodniej części Europy. Wiele produktów kosztuje tu tyle, co w Europie lub nawet drożej (nasze ostatnie odkrycie to słoik Nutelli za 60 zł).

Wspanialy wpis kochani, Gosiu zazdroszcze wam bardzo! Przypomnialo mi jak to my w Vietnamie podrozowalismy wlasnym sciezkami.
Mega wpis – o leniwym narodzie. O bagietkach – które w rzeczywistości można dostać tam, gdzie zjeżdża się biała hałastra w Luang Prabang i pewnie w Vang Vieng, a których zwykły Laotańczyk prawie nie zna.
O grzybkach… „Laos spodoba się miłośnikom używek” – jak się nie wyściuba nosa za Vang Vieng, to można mieć takie wrażenie. Ale o to przecież trudniej – powodzenia z szukaniem „happy” shake’ów poza rogatkami tej wsi.
Fajnie, jak się wyjdzie poza miejsca z popularnego przewodnika, by nie powtarzać tych samych stereotypów, do czego zachęcam. Pozdrawiam.
Happy shake’y były też poza granicami Vang Vieng, ale to prawda – jest to produkt pod turystę. Widzieliśmy je też w rejonie 4000 wysp.
Poza utarte szlaki udało nam się wyjść w okolicach Louang Namtha, gdzie podróżowaliśmy po mniejszych wioskach i rzeczywiście, trudno tam znaleźć innego turystę. Za to cały czas są tam Laotańczycy czekający z podwójnym cennikiem, jak tylko widzą „obcego” 🙂
Boski wpis! Mimo zdzieraczy cenowych aż chce się tam jechać :)!