Każde państwo ma TOP listę rzeczy, które każdy turysta zwiedzić powinien. Dla Polski pewnie będzie to Wieliczka, Mazury, Tatry. Dla Birmy na szczycie tej listy niezmiennie wymienia się Królestwo Baganu (Bagan) i jezioro Inle. To drugie właśnie udało nam się zwiedzić.
Bramą do jeziora jest miejscowość Nyaungshwe. Stąd wypływają łódki na jezioro, tutaj jest baza noclegowa i to tutaj rządzący pobierają na rogatkach przy wjeździe do miasta opłatę – 10 dolarów. Płacą ją jedynie turyści, Birmańczycy nie. Problem polega na tym, że kraj jest cały czas w mniejszym bądź większym stopniu kontrolowany przez juntę wojskową i pieniądze zebrane w ten sposób nie trafiają do lokalnej społeczności, ale do wojskowych. Dlatego też wielu turystów na przekór im stara się uniknąć płacenia, a woli wydać te pieniądze w lokalnej knajpce. W Internecie roi się od informacji, jak ominąć te bramki, przy czym informacje te często nie są już aktualne.
Na chwilę obecną jedne z bramek wjazdowych do miasta znajdują się tutaj:

Ominąć je można podróżując autostopem lub rowerem. Wystarczy wysiąść pół kilometra przed bramką i polami przejść obok kontroli opłat. W samej miejscowości nikt już tego nie sprawdza. Jadąc autokarem uniknięcie opłaty jest raczej niemożliwe.
Czy warto odwiedzić jezioro Inle?
Zdecydowanie tak, nawet jeśli zostało skomercjalizowane, napisy na ulicach są po angielsku, a restauracje oferują cheeseburgery czy pizzę. Cały czas można bowiem znaleźć normalne lokalne miejsce, gdzie zjemy birmański posiłek. Podobnie jest ze zwiedzaniem samego jeziora. Choć zmuszeni jesteśmy do skorzystania z usług jednego z przewoźników, który przewiezie nas z góry opracowaną trasą, to możemy jednak w nią ingerować, omijając mniej ciekawe rzeczy (restauracje na jeziorze), a zostając dłużej w tych ciekawszych. Czas podróży nie jest limitowany i przewoźnik na nas poczeka.

Komercja z Nyaungshwe dotarła też na samo jezioro, gdzie już na samym początku do zdjęć pozuje dwóch rybaków, trzymając w ręku rybę (pewnie ta sama przez kilka dni), a gdy podpływa się bliżej, słyszy się szeptane do ucha słowo: „money”.

Na szczęście dalej jest już dużo ciekawiej, jest wielu prawdziwych rybaków i wiele interesujących miejsc, jak punkt ręcznej produkcji jedwabnych tkanin, czy ręcznej produkcji cygaretek. Cały proces technologiczny można prześledzić od początku (od pozyskiwania nici z łodyg lotosa rosnącego na jeziorze, aż po tkanie materiału), na koniec oczywiście jest sklep, w którym można zakupić jedwabne tkaniny, jednak nikt nas do tego namolnie nie namawia i nie czuje się wewnątrz nieprzyjemnej komercyjnej atmosfery. Jezioro jest znane także ze świątyni skaczących kotów. Koty na miejscu są, ale nie skaczą. Głównie śpią. W przeszłości podobno były tresowane przez mnichów i można było zobaczyć ich pokazy.

Całe jezioro jest długie na 22 km i szerokie na 11 i głębokie zazwyczaj na metr lub dwa. To skupisko domków na palach, ale można tu także znaleźć pocztę, świątynię, czy też szkołę z boiskiem do siatkówki. Ludzie żyją tam na co dzień, podróżują na łodziach, prowadzą interesy, hodują rośliny na specjalnych wodnych grządkach (po których można w jednym miejscu chodzić – grunt pod nogami się sam ugina). Wioski są zelektryfikowane, przewody z prądem poprowadzone są na palach nad poziomem wody.

Rybacy, którzy na co dzień łowią tu ryby poruszają się w bardzo niezwykły sposób. Oplatają jedną nogę wokół wiosła i nią sterują łodzią. Ponieważ jezioro jest płytkie, to mogą też naganiać ryby do sieci uderzając wiosłem w wodę.

Jedyne dwie rzeczy, które naprawdę tam nie pasują to pozujący rybacy na początku jeziora oraz jeden z wodnych sklepów, gdzie możemy spotkać młode dziewczyny z obręczami na szyi. Przewodniki piszą, że jest to plemię mieszkające w tym rejonie, które rzeczywiście nosi te obręcze. Czuć jednak w powietrzu, że jest to pokazówka pod turystę. I choć pozostałe miejsca (fabryka tkanin) też takimi po części były, to nikt tam jednak nie zmusza młodych dziewczyn do noszenia obręczy. Można dyskutować, czy jest to część kultury i tradycji, ale tutaj jest mocno odczuwalny czynnik turystyczny. Jest tu trochę jak w polskich Tatrach, gdzie można wybrać się na Krupówki lub pójść w góry. I choć trudniej tu ominąć Krupówki, to nie jest tu tych miejsc aż tyle, aby zniechęcały.
Pomimo tych dwóch minusów Inle Lake należy zaliczyć do największych atrakcji Birmy i jest to miejsce, do którego w Birmie byśmy chętnie powrócili.
Krótki filmik o jeziorze i galeria zdjęć:
Informacje praktyczne – jezioro Inle
– cena za wynajem łódki to 15 000 kyatów (łódka mieści 4-5 osób, choć prawdopodobnie może przewieźć i 6-8 osób), wystarczy poczekać 15-20 minut na przystani i zaproponować innym współdzielenie łodzi. Koszty rozłożą się na kilka osób.
– najtańsze noclegi, jakie udało nam się znaleźć to hostel 999 guest house (czerwony krzyżyk na mapie). Cena za dwójkę bez śniadania to 12 000 kyatów. Toaleta (czysta) poza pokojem, jest ciepła woda, nie ma wi-fi. W okolicy znajduje się lokalna knajpka z naprawdę dobrym jedzeniem. Trzeba iść ulicą Phaung Daw w lewo od guest house i po 5 minutach na rogu znajduje się duża jadłodajnia z najlepszymi Shan Noodle w okolicy (zaznaczone na żółto).

– opłata za wjazd na teren miejscowości – 10 dol lub 13 500 kyatów (bilet jest imienny).
– w mieście są bankomaty, a także biura oferujące bilety autokarowe do Yangun, Mandalay, Paganu i innych miejsc. Co ciekawe, cena na to samo połączenie w różnych biurach jest różna, dlatego warto pytać w kilku punktach. Np. podróż do Mandalay – od 8 500 kyatów do 11 000. Nie ma za to dworca autobusowego, więc nie można kupić biletu w kasie (być może da się od kierowcy. Autobusy odjeżdżają z głównej ulicy).
– dla osób chcących zobaczyć wodny targ najlepiej udać się w poranną podróż po jeziorze (ok. 7-8 rano). Wadą tej podróży jest to, że są to godziny turystycznego szczytu dla jeziora. Równie dobrze można wybrać się tam jednak ok. 9-10 i bez pośpiechu zwiedzić całe jezioro, tracąc możliwość odwiedzenia porannego tarku.
– wypożyczenie roweru na cały dzień – 1 500 kyatów. W okolicy można zwiedzić winiarnię i nabrzeże jeziora. W winiarni można spróbować wina (4 niewielkie próbki win w cenie 5 000 kyatów) i zajrzeć od kuchni do fabryki, ale nie jest to atrakcja, której nie można ominąć. Miejsce w stylu europejskim, zrobione pod zagranicznego turystę.
– do jeziora można też dotrzeć w 2-3 dni z pobliskiej miejscowości Kalaw na piechotę, kupując przy tym usługi przewodnika lub samemu organizując trasę. Trasa biegnie przez duży odcinek wzdłuż torów i można pytać okolicznych mieszkańców o kierunek na następną miejscowość. Mapy okolicy nie są dostępne, to co udało mi się zdobyć i może się przydać to mapa poglądowa:
